czwartek, 6 marca 2008

Nikt nie jest niezastapiony - nawet Ty...

Jeden z naszych przyjaciół opowiada bardzo często o swoim szefie. Jest to człowiek (szef, nie przyjaciel) wyjątkowo oddany swojej pracy - spędza w niej kilkanaście godzin na dobę. Wracając do domu, zamiast odpoczywać, korzysta w pełni ze wszystkich "dobrodziejstw" zdalnego pulpitu. Weekendy to dla niego frustrujące przerwy w aktywności zarobkowej, która jako jedyna ma dla niego jakikolwiek sens. Krótko mówiąc, jest to pracownik idealny.

Nie dla naszego przyjaciela. Nasz przyjaciel postrzega swojego szefa jako wcielenie toksycznego opadu, uosobienie pani przedszkolanki z piosenki Jacka Kaczmarskiego. Okazuje się, że szefowi nie wystarcza, że sam przywiązuje do pracy tak olbrzymie znaczenie - oczekuje, że podobną pasję znajdzie również u swoich podwładnych, w myśl zasady "wymagam od siebie, wymagam od innych". Nie jest więc niczym wyjątkowym, że człowiek ten jako pierwszy zgłasza akces do najtrudniejszych zadań w firmie, zrzucając odpowiedzialność i terminy na swoich pracowników. "Czy mógłbyś o tym pomyśleć przez weekend?" staje się w uszach podwładnych synonimem "Czy mógłbyś poświęcić swoje życie prywatne robiąc w wolnym czasie to, co na nas ściągnąłem?"

Równowaga praca-dom czy też praca-życie, jak piszą o niej anglosasi, to fundament nie tylko zdrowia psychicznego, ale również efektywnej pracy. Dlaczego jest tak istotna? Świetnej i dowcipnej odpowiedzi na to pytanie dostarcza poniższy klip:



Niestety, wydaje się, że w dzisiejszych czasach mało kto rozumie, że nadmiar pracy i zaburzenie równowagi między pracą a życiem prywatnym jest najprostszą drogą do załamania się tak pierwszego, jak drugiego. Jeśli mamy dość ciekawą pracę (co jest już samo w sobie olbrzymim szczęściem), bardzo łatwo rzucamy się w wir codziennej aktywności związanej z kolejnymi projektami, rozwojem, awansem. Może się jednak zdarzyć, że na drodze do sukcesu w pewnym momencie zabraknie innych ludzi i będziemy zmuszeni stanąć na poboczu czekając samotnie na pomoc. Jeśli więc zaczniesz zauważać niebezpieczne symptomy, jeśli w tygodniu nie tyle chodzisz spać, co tracisz przytomność, jeśli umknął Ci fakt, że Twoja córka zmieniła płeć a przyjaciel wstąpił do Legii Cudzoziemskiej, prawdopodobnie masz problem z zachowaniem odpowiedniej równowagi praca-dom.

Wyhamuj. Znajdź kilka godzin, żeby pomyśleć. O sobie. O świecie. Zadaj sobie pytanie - czy jestem niezastąpiony? Otóż nie, nie jesteś. Twoja śmierć, aczkolwiek byłaby dla wielu faktem smutnym, prawdopodobnie nie zmieniłaby wiele w świecie. Skup się więc na tym, co jest naprawdę ważne. Na rodzinie, na przyjaciołach, na tym, co naprawdę kochasz. Odzyskaj równowagę.

Jak zwykł mawiać Bob Sutton, praca jest czynnością ważną, ale zdecydowanie przecenianą.

5 komentarzy:

karolina pisze...

Bardzo trafne spostrzeżenia, a historia z toksycznym szefem przypomina mi moje doświadczenie sprzed trzech lat. Rozpoczęłam wówczas pracę w kilkunastoosobowej firmie której przewodził szef-pracoholik w pełnym tego słowa znaczeniu. Pojawiał się "w bazie" około 7, wychodził po 22-23. Od poniedziałku do piątku. W soboty 8 godzin, w niedzielę chociażby 4-6.
Szybko przekonałam się, że nadgodziny są na porządku dziennym (8-21/22), tak jak i pracujące soboty (szesc do osmiu godzin) oraz parę godzin w co drugą niedzielę (jako ogniwo w łancuchu dostaw firma pewne zamówienia realizowała w trybie "emergency"). Zarówno praca jak i płaca były dla mnie satysfakcjonujące, jednak po paru tygodniach poczułam się jak zombie - po powrocie z pracy "traciłam przytomność", niedziele spędzałam na kanapie przed telewizorem, która zastąpiła mi aktywny do tej pory wypoczynek.

Po dwóch miesiącach takiego życia (?)odeszłam z firmy. 72-godzinny etat to jednak lekka ;) przesada. Mam jednocześnie wrażenie, generalizując wnioski z własnych doświadczeń, iż do tak wyraźnego dostrzeżenia banalnego faktu, że praca powinna być tylko częścią życia i pozostawiać miejsce na coś więcej niż parę godzin snu, trzeba doświadczyć mocnego wychylenia ze stanu równowagi pomiędzy zawodową a pozostałymi sferami życia. Terapia szokowa - "tracenie przytomności", dotychczasowych zainteresowań, kontaktów ze znajomymi, pozwala w miarę szybko zobaczyć ten problem w ostrym świetle.

Kiedy praca stopniowo pochłania coraz większą część doby, dużo łatwiej przywyknąć do takiego stanu rzeczy albo tłumaczyć -sobie i innym- że to tylko (kolejna) wyjątkowa sytuacja, tylko taki ciężki tydzień/miesiąc/zlecenie (niepotrzebne skreślić). Tylko że- taki przedłużający się stan wyjątkowy powoduje zatarcie się kontrastu między życiem "sprzed" i "po", a przyzwyczajenie staje się drugą naturą, jeśli wierzyć starym łacińskim przysłowiom.
Hm, chyba się trochę rozpisałam :) Czekam na dalsze posty!
pozdrawiam

Anonimowy pisze...

Karolina napisała o sytuacji, w której znalazło się wielu moich znajomych. Brawo, że udało się z tego wyrwać! Niektórzy jednak tak bardzo tracą dystans do swojej pracy, że nie potrafią tego dostrzec. Pogrążają się coraz bardziej w chorej zależności, myśląc, że tak trzeba (o jakże często słyszę, że takie jest życie). Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć – nie mówię tu o osobach, które sytuacja życiowa zmusza do pracy na np. dwóch etatach.

Ja postanowiłam sobie już dawno temu, że nie pozwolę, by praca zawodowa „ładowała mi się z butami” w życie prywatne. I konsekwentnie się tego trzymam. Być może przez to nie awansowałam w pewnym momencie - nie byłam na 2 weekendowych wyjazdach integracyjnych, ponieważ wolałam spędzić czas z moją rodziną zamiast biegać po lesie z pistoletami na farbę i strzelać w tyłki swoich kierowników (tego akurat trochę żałuję). I dalej zaskakuje mnie wyraz twarzy osób, którym mówię, że nie żyję po to, żeby pracować, ale pracuję po to, żeby mieć za co żyć!
Pozdrawiam
Eve666

Unknown pisze...

Także zgadzam się z tym, że praca zawodowa powinna być w równowadze z życiem prywatnym. Ale zastanawia mnie czy nie przeczy temu stwierdzenie, że życie jednego człowieka nie ma znaczenia?
Czy zamiast „nie wypruwaj z siebie flaków, bo jak Cię zabraknie to nikt się nawet nie zorientuje”, nie lepiej byłoby powiedzieć „nie daj się zajechać, nie tylko w pracy jesteś potrzebny”?

I druga sprawa, czy naprawdę sądzisz, że śmierć pojedynczego człowieka to jedynie „fakt smutny” i nic w świecie nie zmienia? Myślę, że rzeczywiście, patrząc globalnie można tego nie zauważyć, ale gdy przyjrzymy się bliżej, pojedynczym przypadkom to zobaczymy zmiany, a czy „świat” nie jest sumą pojedynczych ludzi i ich przypadków?

Piotr Prokopowicz pisze...

Bardzo dziekuje za ciekawe komentarze. Postaram sie w miare mozliwosci odniesc do niektorych mysli w nich zawartych:
@karolina
Doswiadczenie zaburzenia rownowagi rzeczywiscie moze pomoc w przewartosciowaniu hierarchii zyciowej. Problem zaczyna sie wtedy, kiedy odzyskanie rownowagi pomiedzy zyciem zawodowym a osobistym nie jawi sie wcale jako opcja atrakcyjna. W swiecie, w ktorym ludzie okreslaja swoja tozsamosc poprzez pozycje zawodowa, praca do granic wytrzymalosci staje sie nowego rodzaju heroizmem, a brak pedu do kariery oceniany jest prawie jak wystepek. Sytuacja komplikuje sie jeszcze bardziej, jesli po pracy nie mamy tak naprawde do czego wracac, poniewaz w miedzyczasie zaniedbalismy rodzine i przyjaciol do stopnia, w ktorym kontakt z nimi sprawia wiecej bolu niz radosci, co z kolei sklania nas do poszukiwan dobrej wymowki od trudu budowania relacji, ktora staje sie, oczywiscie, praca. Kolo sie zamyka.
Interesujace jest spostrzezenie o przedluzajacym sie stanie wyjatkowym. Psychologowie wyrozniaja trzy fazy czy tez etapy reakcji stresowej - alarmowa (wstepnie pobudzenie organizmu), odpornosci (dostosowania organizmu do stresora) oraz wyczerpania (zalamania odpornosci organizmu). Przekladajac to na sytuacje pracy, warto zauwazyc, ze chroniczny "stan wyjatkowy" jest niekorzystny nie tylko dla zycia osobistego jednostki, ale wrecz dla jej zycia biologicznego.
@Eve666
Rzeczywiscie, na swiecie sa lepsze rzeczy niz paintball w lesie, ale w samych wyjazdach firmowych nie ma przeciez niczego zlego - to swietna okazja, zeby poznac swoich wspolpracownikow, przelozonych, jako zwyklych ludzi, bez zbroi garnituru i maski formalizmu. Gorzej, jesli ich 'integracyjnosc' jest tylko fasadowa i instrumentalna, sluzac ukryciu prawdziwych motywow (np. wyrafinowanej formy selekcji, zwiekszeniu produktywnosci etc.). Tak czy tak - gratuluje postawy prorownowagowej.
@julia
Chyba rzeczywiscie nalezy sie male wyjasnienie. Po pierwsze, w uzyciu figury retorycznej zwiazanej ze smiercia nie chodzilo mi oczywiscie o to, ze "jak Cie zabraknie to nikt sie nawet nie zorientuje", ale o wskazania na niebezpieczne zjawisko przeceniania swojej roli we wszechswiecie (w tym przypadku pracy), ktora prowadzi czesto do poczucia, ze "beze mnie swiat sie zawali". Uwazam, ze jest to zwiazane ze zbyt szerokim polem odpowiedzialnosci i ze prowadzic moze bezposrednio do frustracji. To przybliza nas do kwestii drugiej, czyli do znaczenia jednostki w swiecie. Swiat jest oczywiscie suma pojedynczych ludzi i ich przypadkow, co jednak nie znaczy, ze brak jednego z elementow jest w stanie powaznie zaburzyc caly uklad rzeczy. W tej kwestii jest mi najblizej do socjologii Pierre'a Bourdieu, z jego pozycja strukturalnego konstruktywizmu - jednostka ma wplyw na ksztalt systemu, ale jedynie w ograniczonym przez doswiadczenie i logike systemu zakresie. O ile na poziomie wartosci zgadzam sie, ze pojedyncza osoba jest ostateczna miara rzeczy, o tyle na poziomie zjawisk spolecznych powiedzialbym (nawet, jesli zabrzmi to brutalnie), ze brak jednego elementu (ceteris paribus) bardzo rzadko jest w stanie podwazyc logike calego systemu. Niestety, a moze na szczescie, nie jestesmy w stanie sprawdzic jak wygladalby swiat bez Platona, Ghandiego, Gorbaczowa czy Osamy ibn Ladena (sklad przypadkowy), wiec szukajac odpowiedzi na to pytanie skazani jestesmy w duzej mierze na opinie, nie twierdzenia.
Jeszcze raz dziekuje za komentarze i zapraszam do dalszych dyskusji!

Unknown pisze...

Wyjaśnienie dużo wyjaśniło :)
dzięki.